O rzeźbie, życiu i rozmowie z kosmitą
Mówi, że piła mechaniczna to przedłużenie jego myśli.
Rzeźbiąc przy jej pomocy, zdejmuje z pnia niepotrzebną materię, podkreśla słoje, sęki i zachowuje naturalną asymetrię drewna, dzięki czemu tworzy rzeźby pełne ruchu i kobiecości.
Sławomir Smyk to leśnik i rzeźbiarz, którego prace doceniają krytycy i odbiorcy na całym świecie. Od lat mieszka w Kleszczelach na Podlasiu.
Rzeźby Sławomira Smyka były pokazywane na licznych wystawach (m.in. w Holandii, Niemczech i Nowej Zelandii) oraz wielokrotnie nagradzane. Znajdują się w kolekcjach wielu miłośników rzeźby w kraju i za granicą. Jego styl przypomina prace Henry’ego Moore’a – tak jak on pokochał drewno, próbował też pracy w kamieniu. Lubi pracować z dużymi (czasem wręcz olbrzymimi) kawałkami drewna, zdecydowanie w twardych gatunkach. Styl Smyka to abstrakcja i metafora.
Takie informacje o Sławomirze Smyku znajdziemy w większości źródeł. A co kryje się za oficjalnym opisem artysty? Człowiek pełen pasji, dowcipny i lubiący dygresje, który szczerze opowiada o tym, dlaczego tak naprawdę zaczął rzeźbić. Można przygotować się do wywiadu z nim, można przesłać mu wcześniej pytania, ale jak potoczy się rozmowa? Trochę nieprzewidywalnie, ale na pewno ciekawie.
Jak jest z tą naturą i z tobą? Z racji wykonywanego zawodu na pewno jesteś z nią blisko. Ale czy można powiedzieć, że kiedyś natura szczególnie mocno na ciebie wpłynęła? (Jak to opisał Jarosław Krawczyk w „Balladzie o Smyku”).
Natura to dla mnie drewno, przede wszystkim drewno. Moje rzeźby powstają inspirowane naturalnym kształtem drzewa…
Chyba jednak powinienem zacząć od początku. Rzeźbienie nie do końca wynika z mojej bliskości z naturą, która owszem, jest… Rzeźba jest przede wszystkim związana z odstawieniem alkoholu. Nie piję chyba 27 czy 28 lat. Kiedy rzuciłem alkohol, trzeba było wypełnić pewną pustkę. W tamtym czasie przejeżdżałem akurat pewnego razu obok domu kolegi, który jest rzeźbiarzem. Jego prace mi się bardzo podobały, chciałem je mieć w swoim domu, który akurat wykańczałem, ale nie miałem na nie pieniędzy, a głupio było poprosić, żeby jakąś rzeźbę mi podarował. On zauważył moje skłonności ku rzeźbieniu, dał mi kilka dłut i powiedział „Zrób to sam!”. Więc zacząłem robić. To nawet nie była pasja, to był kolejny nałóg. Mam tendencje do wpadania w nałogi.
Taka terapia: przejście z jednego nałogu w drugi, ale dużo zdrowszy.
Tak. Po odstawieniu alkoholu musiałem wypełnić pustkę i rzeczywiście – najpierw wykańczałem dom, w międzyczasie zacząłem rzeźbić. Pamiętam, że pierwszą rzeźbę robiłem około roku, ale ostatecznie nie spodobała mi się, więc było 5 minut ciepła w kominku. Później odnalazłem się w pile. Piła motorowa… Dobrze się z nią czuję, jest przedłużeniem moich myśli. Kiedyś tworzyłem płaskorzeźby, ale podobały mi się prace Jacksona Pollocka, to, że tworzył, lejąc farbę z góry. Wyobraziłem sobie, że podobnie mnie piła sama prowadzi. Zrobiłem dużo rzeźb w ten sposób, że rzazy piły są mocno widoczne. To było dobre, to było to! Wiesz, człowiek, który miał problem z alkoholem, jest człowiekiem niecierpliwym. Kiedy odstawiłem alkohol, uczyłem się cierpliwości, ale nie w pełni mi się udało. To, że odnalazłem piłę, dało mi pewne przyspieszenie.
Lubię rzeźby, które powstają w trakcie. Mam pień drewna, biorę go, stawiam… (Kiedyś było mi łatwiej, ale znów zwalczyłem kolejny nałóg i już trzy i pół roku nie palę. To jest wielki problem, bo papieros dawał mi kopa…). Więc stawiam pień w pracowni, kawa, wcześniej też papieros, krążę wokół niego… Tu dotknę piłą, tam dotknę… To tak jakbyśmy mieli kłębek nici i nie wiedzieli, gdzie jest ta końcówka. Ale w końcu ją łapiemy i zaczynamy ten kłębek rozwijać, coś tam jest, ale jeszcze nie wiemy co. To jest fascynujące, bo nie wiem, co będzie powstawało. Dochodzi tu jeszcze drewno, w którym rzeźbię – o wyrazistym układzie słoi, często o barwnych słojach – dęby, orzechy włoskie, jabłonie. Nie lubię rzeźbić w lipie, która jest przyjęta jako materiał rzeźbiarski. Według mnie „lipa to lipa”. Trochę dużo gadam, prawda?
Sporo, ale treściwie. Odpowiedziałeś przy okazji na dwa moje kolejne pytania: o proces twórczy i ulubione gatunki drewna. Chcę tu przerwać, bo mam pewne skojarzenie. Kiedy jakiś artysta rzeźbi dłutem, to wydaje się być delikatny wobec powstającego dzieła, dopieszcza je i dopracowuje. Piła jako przedłużenie twoich myśli wydaje się nieco agresywnym narzędziem. A kiedy dodałeś, że krążysz wokół pnia z kawą (i kiedyś papierosem), to skojarzenie ze zwierzęciem polującym na ofiarę nasunęło mi się samo. Atakujesz pień, ale nie niszczysz go, tylko tworzysz z niego coś zupełnie nowego.
Hmmm… Nie, no nie! Agresji w ogólnie we mnie nie ma.
Moje porównanie wynikało z zastanowienia, czy może rzeźbienie piłą to forma wyżycia się? Nawiązanie do zwierzęcia atakującego ofiarę nie miało być pejoratywne.
Rozumiem. Ale jednak nie. Z piłą czuję się dobrze głównie dlatego, że przyspiesza nadawanie kształtów. Rzeźbienie, to zdejmowanie zbędnych materiałów. Wydobywanie tego, co w danej bryle tkwi, jak powiedział Michał Anioł. Na początku jest pień i nie wiem, co mnie zainspiruje. Może jakiś ukryty sęk? Lubię operować piłą płynnymi ruchami, lubię krzywizny w rzeźbie. To dziwne, bo normalnie nie mogę przejść obojętnie obok krzywo wiszącego obrazu, muszę go poprawić, bo mnie ta asymetria drażni. Ale w swoich pracach lubię krzywizny… Czy ja odpowiadam na twoje pytanie, tak jak chcesz?
Na jedno z jeszcze nie zadanych – tak.
Bo mam coś specjalnego. Przygotowałem pewien wierszyk. Mogę go przeczytać? To nie jest długi wiersz. Napisał go mój kolega, Ryszard Rokuszewski. To taka rymowanka, ale chyba dobrze oddaje moje tworzenie. Kiedyś leżałem z tym kolegą w szpitalu, rozmawialiśmy i potem coś takiego napisał.
Zgubił się w życiu, w sztuce się odnalazł,
Kiedyś rzeźbił w drewnie, dzisiaj w twardych skałach.
Siada na swym progu i kawę popija,
A dym z papierosa magią go owija.
Bierze dłuto, młotek i z drewna lub skały
Wydobywa myśli, co w głowie siedziały.
Dawniej ktoś nieznany, rzekłbyś – prawie nikt.
Obecnie [może to głupie? – komentarz w trakcie czytania] – wizjoner Sławomir Smyk.
Dobre to było? Potrzebne?
Tak! Zastanawiam się tylko, czemu obawiasz się nazwania siebie wizjonerem, artystą?
Czy czuję się artystą? Nie wiem, po prostu robię rzeźby i chcę w nich przekazać swoje myśli.
Wolisz rzeźbić w drewnie czy kamieniu?
A może inaczej: co cenisz przy pracy w drewnie, a co jest dobrego w pracy z kamieniem?
Z kamieniem zaczęło się trochę przez wspomnianego na początku kolegę, który ogólnie natchnął mnie do rzeźbienia. Kiedyś ten kolega spotkał się z pewnym malarzem, który powiedział mu z lekkim sarkazmem: „Eee, ty jesteś snycerz. W drewnie to nie jest rzeźba!”. Kolega mi to opowiedział i utkwiło mi w głowie. Pomyślałem, że spróbuję zmierzyć się z kamieniem. Lubiłem robić surrealistyczne wykrzywione twarze. W drewnie raczej twarzy nie robiłem. Przez pewien czas rzeźbiłem w kamieniu, ale powstaje dość duży pył… Chociaż pył drzewny pewnie też nie jest zbyt dobry. Miałem operację na struny głosowe – sam już nie wiem, czy przez papierosy czy od pyłu. Zaniechałem chwilowo pracy w kamieniu. Wróciłem do drewna, lepiej się w nim czuję. Moje rzeźby są później dopieszczone – wyszlifowane, lekko błyszczące. Nie pokrywam ich lakierem, ale olejem, a najbardziej lubię wosk pszczeli. Tak jak robiono kiedyś – mieszam terpentynę z woskiem pszczelim. Wosk jest naturalny, nasyca się światłem, ma jedwabisty połysk – w przeciwieństwie do lakieru, który światło odbija. Wolę naturę łączyć z naturą. Natomiast olej świetnie wydobywa barwę drewna.
A jak określisz swoje prace? Na pewno nie są realistyczne. Widać w nich ewidentnie człowiecze, często kobiece kształty, ale nie jest to odwzorowanie rzeczywistości, raczej abstrakcja, jakaś przenośnia.
Nie przepadam za formą realistyczną. Realistyczna forma jest taka… przejrzała. Typowo oczywista. Chcę przekazywać swoje myśli, a nie rzeczywistość. Lubię obłe kształty, chciałbym, żeby moje prace były odbierane przez dotyk. Zamykamy oczy, wodzimy palcami, odbieramy rzeźbę dotykiem. W publikacji Jarka Krawczyka jest wzmianka o dzieciach z Lasek, które przyjeżdżały dotykać moich rzeźb… Kiedyś często jeździłem na wystawy do Holandii, np. na zbiorowe wystawy do Utrechtu. Bywałem i w Niemczech, ale w Holandii jakoś szczególnie wiele razy. Malutki kraj, a dużo tam moich prac. Lubią drewno.
Koło Utrechtu jest Fort Vechten, podziemna fortyfikacja. W jej ceglanych komnatach, to były koszary wojskowe, odbywała się wystawa, pokazywano m.in. artystyczne meble z drewna i oczywiście dużo rzeźb. To był październik, pomieszczenia były ogrzewane piecami typu koza. Wystawę odwiedzali ludzie z dziećmi, które często chciały dotykać tych rzeźb. Rodzice mówili „Nie, nie!”, bo niby przecież nie dotyka się sztuki. Razem z moim tłumaczem zauważyliśmy to, więc przyczepiliśmy na tej kozie kartkę „Proszę nie dotykać”, a przy rzeźbach „Proszę dotykać”. Stąd ten późniejszy pomysł na zaproszenie niewidomych do oglądania rzeźb dotykiem.
W Holandii byłem też kiedyś na miesięcznym plenerze, jako jedyny Polak. Byli Maorysi z Nowej Zelandii, Indianie Haida z Kanady, Afryka, Niemcy, Holandia, Anglia… Bardzo sympatyczne wspomnienia mam z Holandią. Ostatnio przestałem jeździć… Nie chce mi się po prostu. Kiedyś – szczerze mówiąc – robiłem to dla dzieci, żeby miały za co studiować. Zwyczajnie chodziło o pieniądze – rzeźby dobrze się sprzedawały.
Czasami względy utylitarne też są ważne.
Tak.
Dużo w twoich rzeźbach ruchu, ekspresji, ale też dużo kobiecości…
Ja po prostu lubię kobiecość. Kobiece kształty są piękne – delikatne, płynne. Kiedyś w mojej okolicy mieszkał pewien stary dziadek, który chciał już odejść na tak zwaną drugą stronę. Zacząłem robić (wyjątkowo troszeczkę realistycznie) jego podobiznę, z twardego kawałka gruszy. Był podparty kulą, przysłaniał oczy, wyglądając tej śmierci, oczekując. Robiłem tę rzeźbę, kiedy któregoś razu przyszły moja żona i córka i mówią „Ależ ten dziadek ma kobiece kształty!”. Zacząłem go więc cieniować i doprowadziłem do takiej chudości, że to oczekiwanie na śmierć było już ewidentnie widoczne, stał się wręcz chudy i wycieńczony. Wtedy wreszcie było widać, że on tylko czeka na śmierć. Więc tak to jest z tymi kształtami.
Same wychodzą…
Tak. Pociąga mnie ruch, a w kobiecości widzę ten płynny ruch. Czasem wyrazisty układ słoi, np. w dębie, sprawia, że na zasadzie wklęśnięć i uwypukleń kształt piersi sam powstaje. Moim idolem jest angielski rzeźbiarz Henry Moore. To forma organiczna. Kiedyś, wzorując się na nim, pojechałem do masarni i kupiłem jakieś odzwierzęce kości. Wzorując się na nich, stworzyłem drewnianą rzeźbę półleżącej kobiety. Wklęsłości, wypukłości, płynny ruch – to mnie inspiruje.
Przy okazji kobiecości – opowiedz o nimfach, które wyrzeźbiłeś i postawiłeś na uroczysku Gdańsk.
To bardzo urokliwe miejsce, pod granicą… Położone w środku lasu. Wysepka na środku wręcz prosiła się o coś… Zrobiłem je chyba po to, by zostawić jakiś ślad po sobie. Tu w Kleszczelach jest trochę moich rzeźb. Dzisiejsze czasy są takie, a nie inne, trudno powiedzieć, ile będziemy żyć. Myślenie o śmierci nie jest niczym złym, bywa siłą napędową do życia. A nie każdemu też jest dane przeżyć dwa życia. Ja tak się trochę czuję. Miałem okres, który był ciemny, chociaż nie uważam, że nie był potrzebny – w życiu wszystko jest potrzebne. Wydrapałem się z tego dołu, łamiąc (w przenośni) kilka paznokci, ale udało się.
Zostawiam więc te rzeźby po sobie, nimfy też. Na wszystkich moich pracach składam swoją sygnaturę. Trudno wyliczyć w jakich zakątkach świata są. Uważam, że człowiek powinien odcisnąć na świecie jakiś ślad po sobie, żeby jego życie nie było bezpłciowe.
Chciałam jeszcze nawiązać do nurtu science-fiction, którego jesteś fanem. Niektóre twoje rzeźby trochę mogą się z tym kojarzyć – wyglądają jak obcy, przedstawiani w filmach sci-fi (lekko zantropomorfizowani). Jest nawet zdjęcie, na którym wyglądasz, jakbyś rozmawiał z jedną ze swoich rzeźb, przypominającą przybysza z obcej planety. Co twoim zdaniem powiedzieliby ludziom kosmici po wylądowaniu na Ziemi?
Uważam, że powinni wtedy powiedzieć „Porozmawiajmy”.
Tak. Chociaż myślę, że powiedzieliby nam raczej „Ale spartaczyliście!”.
[śmiech]
Chociaż mogliby powiedzieć obie te rzeczy.
Mogliby. Ale chyba „Porozmawiajmy” to uniwersalne słowo do wszystkiego.
Obawiam się tylko o to, co powiedziałby ten wydelegowany człowiek?
O!, pewnie „Strelyat’ nada!”.
No właśnie…
Skierowałby rakiety. Chyba jako ludzkość boimy się wszystkiego nowego. Jednak fajnie myśleć o tym, że nie jesteśmy może sami w tym wszechświecie?…
Rozmawiała
Joanna Buharewicz
Zdjęcia
Katarzyna Dziedzik
Fotografia czarno-biała: Magdalena Smyk