Nie można wziąć przypadkowego kawałka drewna – wywiad z lutnikiem Jerzym Wykpiszem

Jerzy Wykpisz to pochodzący z województwa podlaskiego lutnik, który w 1990 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Przez dziesięć lat pracował w warsztacie Moes & Moes w Stamford w stanie Connecticut, zanim założył własny warsztat w Nowym Jorku, ściśle współpracując z atelier Julie Reed-Yeboah. Obecnie mieszka i tworzy w okolicach Sokółki.

W wywiadzie opowiada, jak zaczęła się jego przygoda z lutnictwem, z odrobiną nostalgii wspomina kulisy swojej pracy w wielkim artystycznym mieście, wyjaśnia z jakiego drewna robi się skrzypce, a także zdradza, że oprócz drewna istotne jest coś jeszcze.

Czy liczy pan, ile zrobił pan do tej pory skrzypiec?

W pewnym momencie to już przestaje mieć znaczenie.

Fot. Archiwum Jerzego Wykpisza
Czy będą to już setki?

Nie. Przez wiele lat robiłem naprawy, usunęło mnie to z rytmu tworzenia. Naprawy są trochę gorsze, bo ma się do czynienia nieraz z bardzo wartościowymi instrumentami, czasem za grube miliony. Można zrobić błąd… Okres nowojorski wiązał się z licznymi wizytami w Metropolitan Museum. Mają tam swoją kolekcję, ale my jako pracownia lutnicza chodziliśmy na dół, do podziemi, gdzie było naprawdę interesująco. Co było zaskakującego? Eksponaty były noszone na poduszkach, w białych rękawiczkach. Pewnego razu przez tę przesadną ostrożność ktoś popełnił błąd i skrzypce poleciały na dół. Oczywiście to był Strad warty kilkanaście milionów, pracownik dostał depresji, zwolnił się z pracy, to było nie do przeżycia. Ta sytuacja może określać różnicę pomiędzy naprawami, czyli restauracją, a robieniem nowych instrumentów…

W nowe po prostu wkładasz siebie. Chociaż tak naprawdę 99,9% lutników często kopiuje, więc wszystko wygląda tak samo. Ja się głęboko zastanawiam, gdzie jest tożsamość czy wyrażanie swoich opinii… Nigdy nie zrobiłem kopii, był moment, że każdy instrument był kompletnie inny, bo to jest poszukiwanie. Jeszcze inaczej: to się składa z dwóch rzeczy – to jest sztuka i jednocześnie użytek, czyli sztuka użytkowa – musi wyglądać i spełniać pewne funkcje. Dzisiaj muzycy mają bardzo wysokie wymagania i często się spotyka ludzi dość dziwnych, którzy jak mówi pewne przysłowie „lubią szampana, ale stać ich na jakieś marne piwo”… Spotykałem wielu artystów i muzyków, zresztą na wiele innych dziedzin też to można przenieść, że zawsze stawiają na „gdyby”: „Gdybym miał np. wspaniały instrument, to bym pokazał wam…”. Czyli warunkują swoje umiejętności np. posiadaniem lepszego instrumentu. W ten sposób stawiają siebie w dalekiej poczekalni, bo powiedzieli sobie „gdyby” i w ten sposób zahamowali swoje możliwości. Bo jeżeli – wiadomo – w większości przypadków nie będą tego „wymarzonego instrumentu” mieć, to są skazani na niepowodzenie?

Na czekanie.

Tak, bo jest te „gdyby”, które powinno być wyjęte ze słownika. To poważny problem. Kiedyś miałem klienta, który brał lekcje u słynnego wówczas skrzypka – Isaaca Sterna. Podczas jednej z lekcji Stern słuchał tego wówczas młodzieńca, który grał, w końcu opuścił okulary i mówi: „Czy ty myślisz, że ty albo ktoś z was jesteście w stanie mi zaimponować?” Ten klient, wtedy młody człowiek, był dosyć ambitny i uderzyło go to bezpośrednio, jakby dostał w twarz. Stern zobaczył, że wprawił go w konsternację i mówi: „Każdy z was próbuje udawać kogoś, naśladować. Powinniście być sobą, tylko wtedy będziecie oryginalni i gdzieś dojdziecie.” Słyszący te słowa po przyjściu do domu spakował wszystkie nagrania, jakie miał, do pudła, odstawił i zaczął grać swoją muzykę. I to jest właśnie ten klucz: bycie sobą. A dzisiaj wszędzie mamy naśladownictwo – wzorce narzucane przez różnego rodzaju media, ludzie chłoną to jak gąbka.

Fot. Archiwum Jerzego Wykpisza
A pan stara się być oryginalny jeśli chodzi o wykonywanie skrzypiec.

Ja bardzo się różnię od większości, która po prostu robi kopie… Posłużę się jeszcze jedną historią. Kiedyś ktoś skontaktował mnie z pewną skrzypaczką. Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy, powiedziałem jej, co trzeba mniej więcej zrobić. Ślad po niej zaginął na kilka lat, po czym chyba w 2023 roku na wiosnę znowu się odezwała z taką desperacją, że teraz musi już do mnie przyjechać. No dobrze… Opowiedziała, że w międzyczasie pojechała do Berlina do jakiejś pracowni, zrobili jakieś tam zamieszanie, instrument przestał w ogóle z nią rozmawiać. Po półtorej godziny moich zabiegów wszystko było dużo lepsze niż wcześniej, ale na tym się skończyło. Powiedziałem, że trzeba jeszcze więcej rzeczy zrobić, żeby to działało… Niestety ludzie mają bardzo dziwne podejście. Często swoją pracę szanują, ale kogoś – już niekoniecznie… Dlatego się usunąłem na bocznicę. Mam kilku przyjaciół, którzy jeśli coś chcą, moje drzwi są dla nich otwarte.

Fot. Archiwum Jerzego Wykpisza
Fot. Archiwum Jerzego Wykpisza
Proszę powiedzieć o początkach, jak to się stało, że zajął się pan lutnictwem?

Śmieszna historia. Trzeba sięgnąć dużo głębiej. Zacząłem pracę w lasach, bo kończyłem leśnictwo. Potem doszedłem do momentu, że chciałem studiować sztukę i pojechaliśmy z kolegą do Gdańska na ASP. Trzeba było przygotować prace, to nie było takie łatwe, tym bardziej że nie byliśmy po tym kierunku, trzeba było się przekwalifikować i przystąpić do egzaminu. W czasie przygotowań do niego przyszedł tak zwany bilet do wojska i skończyły się studia… Prosiłem: „Jak nie zdam egzaminów, następnego dnia jestem tu u was i róbcie, co należy”. Niestety nie dana mi była ta szansa. To wpłynęło w sposób drastyczny na moje dotychczasowe życie: wylądowałem w dziwnym miejscu, gdzie był chaos i krzyk, trudno inaczej to opisać. Wojsko to nie było miejsce, które się wspomina dobrze. Pozostało się z tym pogodzić. Potem wróciłem jeszcze na chwilę do lasów, a później wyjechałem do Stanów.

Wyjechał pan, bo...?

Czasami ludzie zadają takie pytanie, ale ja nie potrafię na nie odpowiedzieć. Bo była taka potrzeba? Czasem po prostu nie wiesz dlaczego. Ze Stanów wracałem dwa razy, kiedy znów tam wyjeżdżałem, niektórzy pytali: „No po co ty tam jedziesz?” Nie wiem, mam taką potrzebę. Wróciłem, w międzyczasie zmarł mój ojciec, byłem przy tym, to był powód, który nie był wtedy oczywisty, ale potem tak to tłumaczyłem.

W Stanach wylądowałem w zupełnie nieznanym środowisku, trzeba było jakoś zacząć się odnajdywać. Pojechałem kiedyś na jakieś spotkanie do organizacji zajmującej się rekrutacją ludzi do pracy. Po wstępnej rozmowie ktoś rzucił hasło o zapotrzebowaniu na pracownika do zakładu lutniczego. Niestety kontakt został zgubiony, nie mieli już tych namiarów. Od razu zaświeciła mi się kontrolka: to by było fajne, mógłbym spróbować… No i po roku w końcu los doprowadził mnie do tej pracowni.

Fot. Karol Szydłowslki
Czyli tak miało być.

Tak miało być… Życie pisze swoje scenariusze niezależnie od naszych oczekiwań. Czasami wymaga od nas cierpliwości, może nawet „dorośnięcia” do tego, co jest przed nami.

Przechadzałem się ulicami, mając w myślach rozczarowanie z utraconej możliwości. Przechodziłem koło dużej galerii antyków, a ja uwielbiam antyki, zawsze miałem do nich pasję. Myślę sobie: tutaj można byłoby pracować. I dwa tygodnie później pracowałem tam! W jednej z gablot miałem skrzypce, które nie pozwalały mi zapomnieć o poprzedniej możliwości. Potem z tej galerii trafiłem do pracowni lutniczej i tak się zaczęło.

Tam od podstaw nauczył się pan tego rzemiosła? Jeśli lutnictwo można nazwać rzemiosłem? Czy bardziej sztuką?

Różnie to można nazywać. Można powiedzieć inaczej: że w każdym zawodzie są rzemieślnicy i artyści. Jedni robią to dlatego, że muszą, bo trzeba zdobyć środki na utrzymanie, a inni robią to dlatego, że po prostu chcą to robić, czują to i pochłania to ich całkowicie.

Fot. Archiwum Jerzego Wykpisza

Z jakiego drewna najczęściej robi się skrzypce i dlaczego?

Świerk – na płytę wierzchnią, on spełnia główną funkcję rezonansową. A więc świerk jest głównym kreatorem, jest na pierwszej linii ognia w tworzeniu dźwięku. Potem jest jawor i dodatkowe egzotyczne gatunki, takie jak heban, chociaż ten najlepszy heban z Madagaskaru jest już w tej chwili nieosiągalny. Dzisiaj zastępowany jest hebanem indyjskim, który jest czarny, ale to nie znaczy, że jest dobry. Był okres, tutaj mogę sięgnąć do czasów, kiedy byłem jeszcze związany z lasami, że sam chodziłem, jeździłem w góry… Pamiętam moją ostatnią wyprawę w nasze Tatry. Sam szukałem drewna. Te drzewa muszą rosnąć na odpowiedniej wysokości, najlepiej po północnej stronie, gdzie są surowsze warunki, wtedy przyrosty są drobniejsze, to wszystko wpływa na specyfikę drewna.

I ma wpływ na późniejsze brzmienie instrumentu?

Tak, jeżeli ktoś orientuje się trochę w temacie drewna, od razu będzie wiedział. Nie można wziąć przypadkowego kawałka drewna. Chociaż historia polskiego lutnictwa ubiegłego stulecia wskazuje, że bywało różnie. Był taki lutnik, dziadek Marduła, jak go zwano (ja znam tę historię tylko z opowieści innych), który rzekomo zrobił skrzypce będąc w obozie koncentracyjnym. Drugi przypadek to pewien Japończyk, który po katastrofie w Fukushimie zrobił skrzypce z drewna zebranego po tsunami, ale to już inna historia, którą można różnie interpretować.

Wróćmy do tradycyjnego wykonania skrzypiec. Jeśli mowa o jednym instrumencie, to płyta rezonansowa, jak już pan powiedział, jest wykonana ze świerku, a dalej?

Tak jak powiedziałem: świerk musi być obowiązkowo, bo to jest płyta rezonansowa, która produkuje dźwięk. Reszta pudła, jak sama nazwa mówi: pudło rezonansowe, musi ten dźwięk wyrzucić z siebie.

A tak zwana dusza?

Ona łączy płytę górną z dolną. Jeżeli powstają wibracje na górnej płycie, są przekazywane na dolną. Jeżeli instrument jest dobrze zrobiony, to cały rezonuje – podczas gry sprawia wrażenie, jakby chciał wyrwać się z rąk. A są takie, że można nie wiadomo jak grać, a niewiele się dzieje.

Poza tymi gatunkami, które pan wymienił, czy dałoby się wykonać skrzypce z innych gatunków?

Dałoby się. Widziałem wiolonczelę z jesionu, ale to takie kombinacje… Bywa używana topola, wierzba, czasami brzoza, olsza, ale płyta wierzchnia jest zawsze ze świerku – tylko w instrumentach ludowych czasem używa się sosny. Wracając do tej drugiej strony – artystycznej, to co przyciągnie uwagę? Atrakcyjność drewna. Jawor falisty daje tę atrakcyjność, przyciąga oczy. Tylko bywa, że im bardziej instrument atrakcyjny jest dla oczu, tym mniej atrakcyjny jest jeśli chodzi o dźwięk.

A z drewna z podlaskich lasów i puszcz – nie wyszłyby skrzypce?

Istotna jest, tak jak już wspominałem, odpowiednia wysokość i surowsze warunki, które kształtują przyrosty – letni i zimowy. Letni przyrost jest jasny, szerszy, a zimowy – mniejszy i ciemniejszy. W surowych warunkach są małe rozbieżności pomiędzy okresem letnim a zimowym. Drewno nie przyrasta tak intensywnie, jest bardziej jednolite, zwarte, dzięki czemu lepiej nadaje się na instrumenty. Tak samo jawor alpejski to najlepszy jawor na świecie.

Fot. Karol Szydłowski
Czyli, żeby pozyskać drewno na instrument, trzeba je zamówić?

To zrobiło się trochę wypaczone. Dilerzy drewna kiedyś sami jeździli w góry, znajdowali drzewo, a kiedy przychodził odpowiedni okres, to je ścinali. Dzisiaj jeżeli ktoś znajdzie drzewo, to nieważne czy jest lato czy okres zimowy, kiedy faktycznie powinno się pozyskiwać drewno – nie dbają o to. Ważne, żeby ściąć, mieć w swoich rękach i móc spieniężyć. Od tego trzeba zacząć, że obecnie wiele instrumentów ma problemy, bo na samym początku popełniany jest błąd, że drewno jest ścięte w niewłaściwym momencie.

 

Najlepszym okresem na pozyskiwanie drewna na instrumenty był okres wigilii, ta tradycja była ważna, ludzie się jej trzymali. Kiedy znaleźli odpowiednie drzewo, czekali do tego dnia i dopiero wtedy ścinali. W księgach ajurwedyjskich znalazłem nawet taką informację, że jest dzień w roku, w którym drewno się słabo pali. To są ciekawe rzeczy, z których dzisiaj wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy. Jestem z tego rocznika, które kiedyś przed seansem w kinie miało serwowaną polską kronikę filmową. Zawsze na początku był murarz, który stał i walił każdą cegłę młotkiem. Dwadzieścia lat pytałem różnych murarzy, dlaczego to było robione. Nikt mi nie potrafił odpowiedzieć. Właśnie w księgach ajurwedyjskich to zostało wyjaśnione jasno. Podczas uderzenia następuje przebiegunowanie, żeby cegły się nie odpychały, a przepływ energii był w tym samym kierunku. To są niezwykłe ciekawostki. Murarze tak robili, bo dziadek czy ojciec tak robił, ale przyczyny nie znali. Dla wielu ludzi energia nic nie znaczy, jest jakimś dziwnym określeniem. A przecież jesteśmy nią otoczeni, pomału fizyka kwantowa ma coraz więcej do powiedzenia.

Proszę opowiedzieć, ile czasu zajmuje zrobienie jednych skrzypiec.

To zależy. Mieliśmy różne wariacje. Kiedyś, ponad 30 lat temu, z kolegą potrafiliśmy w ciągu tygodnia zrobić wiolonczelę. Dzisiaj, jak to sobie przypomnę, wydaje się to nierealne. To było szaleństwo. Wówczas ludzie się bali wiolonczel – to jest kupa drewna, rzadko kto je robił, a zapotrzebowanie było ogromne. Robiliśmy tylko wiolonczele, nic innego. Nie było dużej konkurencji. Jednego dnia odlakierowana, a za parę dni już jej nie było. Obecnie lutników mamy całą masę i już w taki sposób się nie pracuje.

Bywało też tak, że przez dwa, trzy tygodnie, a jeśli była to wiolonczela, to nawet miesiąc, trzy osoby to „mordowały”. Jak ludzie są zgrani, to komunikacja jest bez słów. I wszystko płynie. Nie musieliśmy ze sobą rozmawiać, wszystko grało, pięknie się zazębiało, nie było poślizgów. Wtedy można stworzyć coś wyjątkowego dość szybko, ale takie porozumienie zdarza się rzadko.

A czy umie pan wydobyć dźwięk, żeby sprawdzić, jak brzmi instrument?

Zanim odpowiem na to pytanie, przytoczę jeszcze inną historię. Jest irlandzka perkusistka, która jest osobą głuchą. I gra.

Bo czuje wibracje.

Tak, potrafi też grać z grupą, a wiadomo, że perkusja jest wiodąca, wymaga umiejętności, ale też czegoś więcej. Ona zdejmuje buty i dzięki odbieraniu wibracji sobie radzi. Jesteśmy przyzwyczajeni do pięciu zmysłów, a wydaje mi się, że ich jest dużo więcej… Intuicja, wyczucie. Jesteśmy przyzwyczajeni, żeby wszystko etykietować, wkładać do szufladek. Niektórych rzeczy nie da się jednoznacznie określić i zaszufladkować. Nie wiem, czy to jest w ogóle konieczne, żeby tak postępować.

Kiedy instrument jest gotowy i otrzymuje go osoba, która go zamawiała, jest wtedy możliwość poproszenia o jakieś poprawki?

To tak nie działa. Instrument musi się obudzić. To jeszcze inny przykład. Bardzo często robiłem dwa instrumenty – tosame drewno, wszystko to samo, a w efekcie końcowym zupełnie co innego.

Jak to możliwe?

Właśnie! Energia, to co przekazujemy, nasze odczucia – to wszystko idzie w instrument. Tak samo później muzyk, który gra, wkłada też swój ładunek do środka. A te wspaniałe instrumenty, którymi ludzie się zachwycają dzisiaj, nie zawsze były takie. One przetrwały setki lat, ale w ciągu tego czasu, ilu ludzi włożyło tam ręce? Ilu ludzi włożyło część siebie w pewnym sensie? Dzisiaj coraz częściej mówimy o fizyce kwantowej, o tych innych wymiarach i można w ten sposób wytłumaczyć wiele rzeczy, do których jesteśmy jeszcze nie przyzwyczajeni. Większość w dalszym ciągu posługuje się tym systemem szufladkowym. Niestety, wiele rzeczy jest ponad nami i dla większości, przypuszczam, nie będzie jeszcze długo osiągalne.

Instrumenty smyczkowe dla przeciętnej osoby, która nie ma nic wspólnego z graniem, wydają się trudnymi instrumentami. Zawsze mnie zastanawiało, jaka jest historia tego instrumentu? Komu przyszło do głowy stworzenie pierwotnych skrzypiec.

Tutaj znowu: te szuflady, które mamy, trzeba zamknąć na klucz. Pierwsza rzecz, która się nasuwa, to powszechne stwierdzenie, że Włochy są kolebką lutnictwa. Tak się zawsze uważało. A jednak jeden ze znajomych z naszego środowiska z Nowego Jorku zrobił głębokie rozpoznanie w tym temacie i doszedł do ciekawych wniosków. Mianowicie, że Polska była kolebką. To zaskakuje. Tylko teraz trzeba wziąć naszą historię, ciągłe wojny, potyczki. Historia kraju, ta „niby” pisana, zaczyna się od 966 roku, ale chwileczkę – a wcześniej co tu było? Tylko lasy? Nawet niedaleko mojego miejsca zamieszkania znaleziono ślady grodu datowanego na około 900 rok, a co mówić o reszcie kraju? Ciężko powiedzieć, gdzie tak naprawdę zrobiono pierwsze skrzypce. Na południu przez górali używane były gęśle, Kurpie mieli swoją wersję instrumentu. Jest wiele różnych publikacji, ale żeby była jakaś jedna konkretna teoria? Instrumenty włoskie ocalały z tego okresu, są swego rodzaju perłami, dlatego nikt więcej nie stara się tego badać. Oprócz tego właśnie jednego człowieka, który doszedł do wniosku, że kolebką lutnictwa mogły być tereny dzisiejszej Polski.

Nie wiemy na pewno, kto i gdzie stworzył pierwszy instrument, który mógłby być uznany za skrzypce, ale idea zrobienia z kawałka drewna czegoś, co wyda piękny dźwięk i zmieni codzienną użytkowość tego materiału na coś artystycznego, jest warta docenienia.

Jest to naprawdę piękne. Sam koncept kształtu skrzypiec jest niesamowity. Mam takiego kolegę w Nowym Jorku, o którym już wspominałem… Ma ogromną wiedzę i jest prawdziwym artystą. Niestety ze względów materialnych robi kopie. Kiedy pytam, dlaczego, mówi, że ludzie ich potrzebują. Tu mamy dwa dylematy – on ugiął się, gdzie mógłby naprawdę robić fajne rzeczy i niewielu ludzi mogłoby go przeskoczyć. A ja staram się nie uginać i cierpię, szczerze mówiąc, w tym wypadku. Wszędzie są ludzie, którzy się tym zajmują, ale tak się jakoś składało, że dla wielu odpowiadało to, co robię ja i nie było problemu, żeby przylecieć z Ameryki Południowej do Północnej. W efekcie końcowym dostawali produkt, który satysfakcjonował. A tu, jak na początku przytoczyłem przykład ten naszej polskiej skrzypaczki, która pojechała do Niemiec, myśląc, że tam jej ktoś zrobi lepiej. Ale niestety…

Pracowałem w Niemczech przez jakiś czas. Produkują dużo lutników, co roku mury szkoły opuszcza znaczna ilość ludzi i w większości wypadków ktoś znajduje kawałek jakiegoś pomieszczenia i otwiera pracownię. A wiadomo – czy szkoły nas uczą? Raczej ograniczają nasze możliwości. To tak jak kształtowanie jakiegoś światopoglądu: w wielu wypadkach ludzie przestają myśleć samodzielnie, w sposób racjonalny, w zależności od sytuacji. Po prostu są nauczeni, jak myśleć. Ja akurat nie kończyłem lutnictwa, miałem tradycyjną praktykę, tak jak to kiedyś było, że siedziałeś przy warsztacie i uczyłeś się tego, co jest potrzebne, od strony praktycznej. Nie było zaprzątania głowy teorią i to często mylną czy niepotrzebną. Potem spotykałem się z takimi sytuacjami, że ci, którzy kończyli szkoły, mieli dyplomy, przychodzili do mnie zapytać, jak coś zrobić. No to chwileczkę? To wydawało się absurdalne w pewnym momencie.

Dziękuję bardzo za rozmowę!

Dziękuję.

Rozmawiała

Joanna Buharewicz

Zdjęcia

Archiwum Jerzego Wykpisza

Zdjęcia produktowe instrumentów: Karol Szydłowski